Bo kot się podarł

Ten kot pojawił się w Fundacji ponad rok temu w wyniku interwencji prowadzonej na pewnej wsi pod Łodzią. Pani posiadająca w niej działkę postanowiła przy wsparciu Kociej Mamy zatroszczyć się o bytującą tam kotkę i jej maleńkie potomstwo.
Matka trafiła na zabieg i wraz z dwójką dzieci została oddana do adopcji korzystając z pomocy kliniki Amicus i świetnie funkcjonującego w nim „okna życia”, natomiast drugą parkę rodzeństwa opiekunka postanowiła sobie zostawić.


Po pewnym czasie, przy końcu lata, wyrostki raz jeszcze wróciły do Łodzi, tym razem na zabiegi wykluczające rozmnażanie.
Jakiś czas później właścicielka działki podniosła larum, czarny kotek zwany Marcelem z nieznanej przyczyny cały pokrył się obrzydliwymi krwawymi ranami. Natychmiast trafił do Łodzi, tylko tym razem wymogłam już na opiekunce podpisanie dokumentu o zrzeczeniu się kota.
Skoro opiekun nie potrafi opłacić szczepienia, kastracji a w sytuacji, kiedy zachodzi konieczność leczenia stara się na osoby trzecie przerzucić koszty, sama odbiera sobie prawo do dalszej opieki. Fundacja od lat troszczy się, by wyszukiwać takie stałe domy, które mają świadomość, że zwierzę to nie zabawka i we właściwą opiekę związane są określone koszty.
Kot przyjechał do Łodzi w czasie najtrudniejszym dla Fundacji, bowiem kiedy trwał właśnie środek drugiego sezonu rodzenia u kotek.

Marcelem zaopiekowała się niby odpowiedzialna solidna osoba, ale wszystkie jej relacje i komunikacja z Fundacją, rokowały bardzo źle.
Nie jestem nauczona, że opiekun tymczasowy domu adopcyjnego wchodzi w moje kompetencje i prowadzi oraz konsultuje podopiecznego w swojej, niefundacyjnej klinice, mnie totalnie ignorując, co więcej tając pewne poczynienia.
Mijał czas, a ja przez pośrednika raz na jakiś słyszałam: Marcel znowu się „podarł”
Kiedy zaczęłam drążyć temat, próbując dojść przyczyny powstawania tego dziwnego zjawiska, opiekunka zaczęła ewidentnie mataczyć, unikać odpowiedzi na zwyczajne ważne w tej sytuacji zapytania zmierzające do ustalenia okoliczności wywołujących takie efekty, doprowadzając mnie swoim zachowaniem do szału.
-Dobro kota rzecz najważniejsza – grzmiałam, kiedy od 2 miesięcy nie mogłam się doprosić dokumentacji – zabieram kota natychmiast i kieruję na konsultację do dermatologa, trzeba wreszcie skończyć z leczeniem po omacku.

Kiedy sprawa stanie, że tak powiem na „ostrzu noża”, to każdy, kto mnie zna trochę, to wie doskonale, że gdy stracę zaufanie, gdy podejmę ostateczną decyzję, niestety odwołania od niej nie ma. Niestety tak zadziało się i tym razem.
Po odbiór kota poprosiłam dwie dość stanowcze wolontariuszki, Natalię i Adę, a Pani jasno określiłam sytuację: „Proszę bez uników czy wykrętów, bo jak ja osobiście się udam, to długo moja wizyta będzie tematem rozmów dla sąsiadów.”.
Groźba musi być realna, to hasło ukuła kilka lat temu Emila, a teraz jak widać rozumiejąc przekroczenie wszelkich dopuszczalnych granic mojej wyrozumiałości, z niechęcią ogromną, ale ustąpiła.

Dla Marcela od chwili odebrania nastały naprawdę dobre, spokojne dni. Ada jest ciepła, troskliwa, systematyczna i rozumie doskonale i co najważniejsze przestrzega zalecenia lekarzy.
Kot został specjalistycznie przebadany, pobrane zostały zeskrobiny ze skóry i wycinki. Analizy jednoznacznie wskazały na niedobór kreatyniny w organizmie, stąd ta tendencja do „darcia się skóry”. Lekarz prowadzący nakreślił kierunek terapii, wprowadził leki i czekamy na efekty.
Pierwszy szok wywołany powstającymi samoistnie ranami już za nami, teraz żadna z nas już nie reaguje tak panicznie nerwowo, ponieważ mamy świadomość, że czas płynie i pracuje już tylko na naszą korzyść, czekamy aż znikną niedobory, organizm wysyci się na skutek podawanego leku.

Marcel jest piękny, kruczoczarny z cudnymi ślipuchami, odrobaczony, zaszczepiony, po kastracji.
Charakter ma cudny, jest miły, towarzyski, czyściutki. Kiedy stan jego zdrowia pozwoli, będziemy szukać najlepszego na świecie domu, teraz cierpliwie czekamy na efekty zaordynowanej terapii.