Po tylu latach pracy na rzecz kotów, dzieci, ludzi chorych, biednych i słabszych, czyli wszystkich tych, którzy wymagają mniejszej lub większej opieki ze strony fundacji, w zasadzie ścieżki działania się niezwykle mocno poplątały. Jednocześnie zatraciła się granica między moim życiem zawodowym, rodzinnym a fundacyjnym. Wiodąc żywot na mojej Pryncypalnej, czasem mam wrażenie jakbym żyła w jednej wielkiej dyspozytorni, z której biegną informacje normujące prace, nadzorujące interwencje, porządkujące codzienne życie Kociej Mamy. Tu gromadzona jest karma, narzędzia niezbędne do pracy, tu funkcjonuje kocia apteka i stąd wyruszają granty dedykowane kotom, dzieciom, wolontariuszom.
Tu, na tej mojej przestrzeni dzieje się wszystko co finalnie ma przełożenie na pracę, kondycję, pozycję.
Jednocześnie korzystający z naszej pomocy, zapominają, że to również miejsce stanowiące moją prywatną enklawę, które powinno mi zapewnić spokój, komfort i odpoczynek. Ale czy faktycznie tak jest?
Niekoniecznie!
Kiedy człowiek ma potrzebę, oczekuje o pomoc, poradę czy wskazówkę, bardzo często zapomina, że jest coś takiego jak strefa wolności osobistej, której nikt pod żadnym pozorem nie powinien zaburzać. Każdy kiedyś musi te codzienne stresy odreagować. Nie można nieustannie tylko problemów przyjmować, kiedyś trzeba oczyścić emocje i od tego są właśnie dni, w których apeluję, by zwyczajnie dano mi święty spokój.
Fundacja słynie, szczyci się wręcz faktem, że priorytet, czyli zielone światło do przyjęcia, mają koty chore, powypadkowe, kalekie. Nieważne w jakim są wieku. Kiedy zachodzi konieczność ratowania życia zawsze działamy natychmiast, nawet jeśli istnieje ryzyko porażki. Pomoc nasza nie ogranicza się wyłącznie tylko do środowiskowych. Forma komunikacji z hodowcami rasowych przekłada się na zaufanie jakim darzą Kocią Mamę. Poczta pantoflowa działa skutecznie, z całej Polski zwożą do nas zasmarkane, wycieńczone, kwalifikujące się do operacji.
Tak, jak mówiłam, plączą się ścieżki. Działając tyle lat, pomagamy kotom zgłaszanym przez osoby prywatne, ale i tym, którzy opiekują się skupiskami kotów bytujących w miejscu pracy.
Społeczności wszystkich łódzkich szpitali, a wiemy są to z reguły rozległe przestrzennie kompleksy, również trwają w satelicie pomocowej fundacji. Zabieramy kocięta do adopcji, kastrujemy dorosłe osobniki, przekazujemy budki, niekiedy karmę.
Lata mijają, oni mają świadomość mocy sprawczej Kociej Mamy, a my sojuszników i pomocników, kiedy i nam czasem zdrowie szwankuje.
Nikt nie cwaniaczy, nie kombinuje, nie wymusza, zwyczajnie, czasem w życiu fajną jest sprawą skorzystać z pomocy i wparcia, kiedy sytuacja jest wręcz awaryjna czy kryzysowa.
Kocia Mama zawsze stara się pomóc i nieważne czy jest to kot, człowiek bliski nam albo wręcz kompletnie obcy. Są sytuacje, w których to człowiek i jego empatia zdaje egzamin.
Ten reportaż piszę ze smutkiem, niedowierzając, że w ogóle takie zdarzenie się zadziało. Sytuacja, w której sama brałam udział, gdyby ktoś inny mi opowiedział to zdarzenie, nie wiem, czy dałabym wiarę w jego autentyczność.
Tak się stało, że zawsze ja i moje dobro gdzieś stało z boku. Skierowana na pomoc innym, w temacie swojego zdrowia, kompletnie się zagapiłam. Nikogo nie obwiniam za ten stan, zwyczajnie, czekając na operację, swoim zwyczajem, przygotowuję fundację, rodzinę, karmicieli. Mam świadomość roli jaką pełnię. Moje zachowanie nie ma znamion egoistycznych, a to, że będę przez czas jakiś mniej aktywna, kompletnie nie oznacza, że fundacja ma zawiesić pracę.
Czekając w kolejce na zabieg, strasznie cierpię. Ból uniemożliwia mi normalne funkcjonowanie. Każdy, kto widzi mnie poruszającą się przy pomocy kuli, wie doskonale, że nie ma w tym zachowaniu odrobiny teatru. Stan jest przejściowy, zabieg przywróci mi zdrowie i zabierze ból. Jednak w moim przypadku nic nie jest kwestią łatwą, z ostrożności o moje życie, konieczny jest przy zabiegu oprócz operatorów chirurgów, zespół reanimacyjny.
Kwalifikację do zabiegu uzyskałam, oprócz zgromadzonych zgód od prowadzących lekarzy, została jeszcze opinia lekarza naczyniowca.
Miałam zapewnienie, że zabieg odbędzie się jeszcze w kwietniu, jednak konieczność dodatkowego badania mogła diametralnie zmienić jego datę. I tu z pomocą przyszła mi osoba znająca mnie wiele, wiele lat. Skierowała mnie do placówki, w której nie dość, że byłam znana, to jeszcze trwała owocna od lat współpraca.
Wszystko poszło niby jak po sznurku, zostałam przyjęta, czekałam na badanie. Gdybym otrzymała dokument, dziś nie pisałabym reportażu, dziś miałabym już zabieg. Jednak życie po raz enty karze zadać samej sobie pytanie, czy warto pomagać aż tak bardzo? Czy faktycznie, tyle ile wkładamy, wyjmujemy potem?
Lekarz, świadomy mego bólu, widząc twarz umęczoną cierpieniem, odmówił zbadania obu nóg ze złości, kiedy usłyszał, iż operację będę miała w innej placówce, dokonał oceny stanu tylko tej chorej, zmienionej w wyniku urazu. Byłam w szoku! Zostałam dopuszczona do zabiegu, ale z uwagi na okoliczności, wykonany zostanie w innym szpitalu. Nikt nie miał najmniejszego problemu, nie musiałam czekać jeszcze raz w długiej kolejce. Nie korzystałam z żadnych ulg czy znajomości. Czekałam pokornie na termin. I teraz, kiedy szczerze powiedziałam prawdę, zostałam ukarana i odesłana z kwitkiem.
Zrobił to z całą świadomością i wiedzą, że jego odmowa zmienia termin z 24 kwietnia na 10 maja.
Jaką przysięgę ten doktor składał? Hipokratesa czy Hipokryzji?
Sytuacja dla równowagi, z mojego kociego podwórka. Rok 2022, luty, przychodnia Amicus, godzina po 19. Spotykam się z kobietą zrzekającą się Lilki – Brytyjki Liliowej. Przyczyna według pani: „Ona jest okropna, gryzie, nie daje się dotykać.”.
Opinia lekarza po wykonaniu badania USG: „Znowu funduje mi pani nocny dyżur, będę dziś po zamknięciu klinki operował, kotka ma kilka kamieni w pęcherzu, nie może dłużej cierpieć!”.
Ocenę empatii zostawiam czytającym.
Nigdy nie rzucam złych słów, ale doktorowi, który tak mnie potraktował jednej dziesiątej bólu w jakim żyję nie życzę. Mam nadzieję, że on nigdy nie spotka się z takim nieludzkim traktowaniem.