Tradycyjnie o tej porze, choć w tym roku z pewnym opóźnieniem spowodowanym anomaliami pogody, niestety nadal cykl rozrodczy kotek jest nią bezpośrednio stymulowany, odbieram nieustannie zgłoszenia meldujące o niesamodzielnych pojedynczych kociakach, miotach bez matek albo wręcz co jest sytuacją idealną o kociej rodzinie. Matka karmiąca nie jest żadnym kłopotem, a może w niektórych przypadkach być wręcz deską ratunku.
W tym przypadku sytuacja rozwijała się lekko dramatycznie, zlokalizowana została kotka przemieszczająca się wraz z kociakami po terenie osiedla. Nie mamy informacji z jakiego powodu nagle pojawiła się w tejże przestrzeni, sytuacja klasyczna: opiekun monitorujący jej zachowanie zaniepokojony faktem, że jedno ze swoich dzieci ewidentnie porzuciła. Jak zwykle najmniejsze, najsłabsze, najmniej rokujące.
Zawsze wyjścia są dwa: uznanie decyzji kotki albo podjęcie akcji ratowniczej.
Tego rodzaju wybory zawsze są niezmiernie trudne dla nawet średnio empatycznej osoby, dlatego kompletnie nie rozumiem, jak można patrzeć w oczy niesamodzielnego kociaka i z całą premedytacją zachować się jak przyzwala Ustawa, czyli zanieść do eutanazji. Nie czarujmy się, nie ma w Polsce typowych okien życia, owe akcje, które promowane są w sieci, to wymysł marketingowo-reklamowy urzędników, bowiem żadna prywatna klinika nie ma takowej mocy ani środków czy dochodów, żeby wyłączyć z pracy kilku lekarzy oraz techników i skupić się na realizacji dziwnej idei. Ślepe mioty od zawsze są szalonym kłopotem i każdy, kto nigdy nie karmił takiego smarka, nie ma pojęcia o rozmiarze tego zadania. Fundacja Kocia Mama prowadzi od początku swej aktywności w pełni profesjonalne „okno życia”, czyli mamy zespół wolontariuszek, które potrafią zastąpić kotki mamki, ale tylko od pewnego wieku kociaka, czyli od 10 dnia. Do tego momentu zawsze staramy się podłączyć do mamki, wtedy kocię ma o wiele większe szanse na przeżycie.
W tym roku również mamy w Fundacji kotkę, która karmi już trzeci z kolei miot a, że ma już komplet dzieci, nie było szansy dokooptować kolejnego.
Kiedy nadeszła wiadomość z Rawy Mazowieckiej o małym czarnym kilkudniowym kotku, największą obawę stanowił jego wiek.
Nie było wahania czy przyjąć, wszędzie gdzie Pan pytał o miejsce dla malca spotykał się z bezradnym rozłożeniem rąk, z odmową bardziej lub mniej zdecydowaną.
Skoro On nie poszedł na skróty, skoro nie zdobył na ostateczny krok, skoro już znalazł do nas drogę…
Czasem stajemy przed faktem, rzuceni na głęboką wodę i mimo tysiąca niepokojących myśli, podejmujemy wyzwanie.
Przyjechali w sobotę przed południem, malec śpiący spokojnie otulony w ciepły puchaty kocyk, opiekun przejęty sytuacją. Popatrzył na mnie lekko zdumiony, w powietrzu wisiało pytanie: czy aby ta kobieta wie na co się porywa? Czy faktycznie umie podołać zadaniu?
Nie chciałam składać deklaracji, nie w sytuacji, kiedy nie miałam żadnych potwierdzonych miarodajnych informacji. Miałam kociaka, mleko weterynaryjne, zapytałam kto pełnił wcześniej rolę mamki i rzuciłam na pożegnanie: “Dziękuję, że Pan Go przywiózł, będę się bardzo starać i tyle!”
Poparzył kompletnie zdezorientowany, emocje fruwały po Jego twarzy. Wiedziałam, że zastanawia się czy słusznie postąpił. Mogłam tylko posłać Mu uspokajający uśmiech, choć miałam świadomość, że oczekiwał wyraźnych obietnic. Z ostrożności na nic więcej nie mogłam i nie chciałam się odważyć, doświadczona różnymi przypadkami, nie chciałam wzbudzać nadziei.
“Na imię ma Bingo” – powiedziałam wydłubując malca z kocyka, ułożyłam w kultowej już czapce, w której wychowałam kilka pokoleń kocich smarków i położyłam na piersi blisko serca.
To był dzień zdziwień dla Pana.
“Będę się naprawdę starać” – na tyle mogłam się odważyć.
W domu Bingo został zważony. “Malutko kochany ważysz!”. Licznik nie pokazał nawet 200 gram.
Rozbudzony, zaczął płakać z głodu. Dorobiłam mleko zgodnie z instrukcją. Kiedy masaż brzuszka przyniósł zamierzone efekty, uspokoiłam się. Pachniał ładnie, żadnej ropy w nosie czy oczkach, żadnych oznak biegunki czyli najgorsze obawy zostały wyeliminowane. Pierwszego dnia karmiłam co kilka minut, ewidentnie miał szalone niedobory, ktoś karmił nie na żądanie, a zgodnie z instrukcją na pudełku.
Pierwsza noc była trudna, wstawałam co trzy godziny. Rano, po lustracji zawartości podkładu, przygotowałam dwa razy mocniejsze mleko i powiększyłam otwór w smoczku…
Teraz potrafił spać i 6 godzin!
Białą czapkę, zsikaną zamieniałam na szarą, potem dostał różową. I tak codzienne ważenie dawało mi wynik matczynych starań. Bingo przybierał, rósł, uzupełniał niedobory pierwszych dni. Każdy dzień był zwycięstwem, każdy dodawał sił i optymizmu.
Z nieporadnego robaczka pełzającego niezbornie, po kilku dniach stał się “kumatym” domagającym się uwagi kociakiem, zaczął nawet baraszkować i uważnie śledzić otoczenie.
Kiedy po kilku dniach poprzedni opiekun kontaktował się pytając o jego zdrowie, rozmowa prowadzona była już w kompletnie innym tonie, jakby poukładał sobie wszystkie informacje i wrażenia w głowie.
“Małe kocięta i stare chore koty, to nasz priorytet” – wyjaśniłam – “W zasadzie najbardziej się na tych aspektach skupiamy, tradycyjne adopcje to chleb powszedni, nie spędzają mi snu z powiek.”
“Cieszę się, że panią poznałem…” – W tych słowach zawarł wszystko i wiedziałam, że jest to i szczera prawda i najfajniejsze podziękowanie.
Bingo wchodzi w czwarty tydzień, jeszcze moment, a wprowadzę namiastkę mięsnej karmy, by szybciej przybierał i zaczną uczyć do czego służy kuweta, bo teraz jak dziecko korzysta z kociego pampersa, czyli higienicznego podkładu.
Jest maleńki, wagowo nie klasyfikuje się w tabeli adekwatnie do wieku, choć fizycznie i emocjonalnie rozwija się prawidłowo. Mam wrażenie, że kotka czuła instynktownie, że w naturalnym środowisku nie miałby szans na przeżycie. One mają instynkt, rzadko je zawodzi.
Przekazała drobinkę innej mamie, która stara się dobrze wypełnić misję.
Trzymamy mocno kciuki o powodzenie i dobre życie dla czarnuszka.