atrakcje przedwyjazdowe

Kiedy pada słowo „urlop”, przeciętny zjadacz chleba natychmiast ma fantastyczne wizje. Momentalnie pada pytanie: gdzie i kiedy planujemy wypad? Który kierunek wybierzemy – Polska, Europa, Afryka, czy może tym razem jakaś bardziej wyrafinowana egzotyka? Kolejne pytanie dotyczy terminu oraz towarzystwa.
Takie sytuacje są typowe dla osób, które nie pełnią funkcji szefowej Fundacji. Nie wiem, kiedy z większą radością udawałam się na wypoczynek: czy wtedy, gdy Internet był jeszcze w powijakach i z chwilą przekroczenia granicy byłam momentalnie poza zasięgiem, czy w obecnych czasach, kiedy nawet podczas dalekich podróży mam to szczęście (lub nieszczęście) być ciągle zalogowana w sieci.

Nauczona doświadczeniem, zawsze grzecznie melduję grupie z dwutygodniowym wyprzedzeniem, w jakim terminie będę nieobecna, jaki kierunek tym razem wybieram oraz jaki zabieram ze sobą sprzęt. Ktoś może pokiwać głową z niedowierzaniem. Ma do tego pełne prawo!
W czasach, gdy Fundacja ograniczała się do pracy w oparciu o kilka domów tymczasowych i nie prowadziła projektów ani kampanii na taką skalę, okres mojej nieobecności upływał w zasadzie w lekkim letargu. Wolontariuszki wykonywały swoje zadania, ale honorowały moje prawo do odpoczynku.

Obecnie, gdy kieruję największą organizacją w regionie, nie mam już takich przywilejów. To, że wolontariuszki odebrały mi prawo do prowadzenia domu tymczasowego, jest wynikiem ich uznania oraz szacunku dla troski, z jaką dbam o jakość zabezpieczenia ich żłobków i przedszkoli. Nie można siedzieć jednocześnie na dwóch stołkach, więc życie wymaga od nas wyborów. Albo skupię się na gromadzeniu środków, aby zapewnić im komfortowe działanie, albo zajmę się pielęgnacją niesamodzielnych dzieci. Moje wolontariuszki są nie tylko empatyczne i umiejące działać w stresie czy sytuacjach kryzysowych, ale przede wszystkim uczciwe i mądre. Wiedzą, że choć skutecznie zastąpią mnie w prowadzeniu domu tymczasowego, nie odnajdą się w przestrzeni, w której należy zbierać fundusze na zabezpieczenie finansowe interwencji. Tak więc uzupełniamy się i skutecznie współpracujemy, ramię w ramię.

W tym roku, zgodnie z tradycją, wręcz obowiązującą normą, starałam się wydać wyprawki tak, by nikt nie wisiał mi na głowie w dniu przyjazdu. Tak, to już stało się zwyczajem, że zabezpieczam się na przyjazd zanim jeszcze wyjadę. To, że staram się być uporządkowana, nie oznacza, że zawsze mi to wychodzi. Muszę myśleć perspektywicznie i ogarnąć wszystkie obszary życia Fundacji, podczas gdy moje wolontariuszki zawsze dodają odrobinę pikantności, dbając o to, by szefowa nie nudziła się zbytnio.

Pierwsza oczywiście zaczęła Paulina. Bidulka zapomniała o swoim kalendarzu i ustalonych wcześniej terminach. Tu się kłania moja sytuacja prywatna, mianowicie siedziba w miejscu zamieszkania. Często mam wrażenie, że nie tylko wolontariuszki są przekonane, że jestem przywiązana do tej przestrzeni jak łańcuch, bez prawa opuszczenia terenu. Wizyty w dowolnej porze, która komuś pasuje, skutecznie zaburzają każdy mój dzień. Wielką sztuką jest wykonać zadanie tego samego dnia, kiedy zostało zaczęte. To, że godzę się na takie okoliczności, wynika z faktu, że mam świadomość, ile serca i zaangażowania wkładają w nasze kocie interwencje. One, tak jak ja, nie muszą tego robić, jednak mając dostęp do odpowiednich narzędzi, starają się porządkować rzeczywistość kotów mieszkających w ich środowisku tak dobrze, jak potrafią.
Po wydaniu wszystkich potrzebnych produktów, aby wolontariuszki mogły spokojnie opiekować się maluszkami, spakowaniu i zadanym sobie klasycznym pytaniem: „Ciekawe, o czym tym razem zapomniałam?”, ruszyliśmy w drogę.

Jeszcze nie opuściliśmy granic kraju, a już na komunikatorze pojawił się dymek z wiadomością: ‚Kota mi podrzucili…’ i zaraz przyleciało zdjęcie.
„No pięknie, już się zaczyna,” pomyślałam rozbawiona, ale i lekko zaskoczona, widząc, kto do mnie napisał. W Kociej Mamie nic nie może się dziać normalnie. Znajdują kocięta, nawet te uczulone, z dramatyczną na nie alergią.
Zdjęcie mówi kociarzowi więcej niż tysiące pięknych słów. Nula nie ma na co dzień kontaktu z kotami, więc jej opinia w żaden sposób nie mogła mi pomóc w podjęciu decyzji, za to fotografia odegrała istotną rolę. Mały, łagodny rudzielec z początkującym kocim katarem dostał spokojne miejsce w kennelu oraz jedzenie, a ja poinformowałam klinikę, że wieczorem pojawi się nasz mały pacjent.

Całodobowa lecznica jest zbawieniem dla nas, zwłaszcza gdy kociak potrzebował opieki medycznej. Oglądając uważnie zdjęcie, nie zaobserwowałam dramatu dotyczącego stanu zdrowia. Ania sprawdziła to, co mnie najbardziej ciekawiło, czyli pupę, uszy i oczy. Te ostanie ewidentnie wskazywały na klucie się kociego kataru, brudne uszy mogły oznaczać świerzbowca To oczywiście nie jest dramat, ale najbardziej mnie interesowało, czy kotek nie ma biegunki. W takim przypadku konieczna byłaby izolacja, zwłaszcza że latem ryzyko panleukopenii wzrasta. Wiem, obserwując niefrasobliwe zachowanie, jakie dramaty mogą się dziać w kociarniach czy skupiskach, gdzie regularnie przybywają nowe mioty bez wcześniejszej diagnostyki. Na zimne trzeba dmuchać, szczególnie, że mamy kotów po kokardy, mówiąc naszym kocim żargonem.
Malec trafił do kliniki Vet-Med, gdzie technik Katarzyna profesjonalnie się nim zaopiekowała i nadała mu piękne imię Antonello.
Pobył kilka dni w szpitalu na typowej w zaistniałej sytuacji obserwacji, a po otrzymaniu zielonego światła został zabrany do domu Nadii i Natalii, natychmiast zajmując przywództwo w kociej bandzie.

Z wielkim zaangażowaniem i energią przewodził wszelkim psotom, z taką pasją inicjował kłopotliwe w skutkach zabawy, że opiekunki żadnemu kotu dotąd tak szybko nie przygotowały adopcyjnego postu. Koty rude z zasady są nie tylko pięknie umaszczone i przekochane, ale życie z nimi to jedna wielka atrakcja obfitująca codziennie w nie zawsze miłe i chciane niespodzianki. Sama żyłam kilka lat z rudym, więc wiem, co mówię.
Mija połowa mojego wyjazdu, jak na razie zgrzyty są do przeżycia. Praca wre ładnie, koty nie sprawiają problemów, epidemie na szczęście nas omijają, a że dużo jest pociech na pokładzie, to klasyka tej pory roku.

Raporty i wiadomości płynące z Fundacji nie zakłócają mi spokoju, relaksu ani odpoczynku. Nauczyłam siebie i wolontariuszy, jak efektywnie pracować w tym czasie, więc nie mam prawa narzekać, gdy problemy się pojawiają. Żywe organizmy nie można odłożyć na półkę i poczekać, aż szefowa wróci z wyjazdów. Każdy rok jest coraz lepszy, bardziej stabilny i mniej kolizyjny. To również kolejny sukces, który wspólnie osiągnęliśmy i który pomaga nam pracować skutecznie w tym szczególnym okresie, gdy wszyscy pragną złapać chwilę odpoczynku.