Uważny obserwator naszej pracy zna, rzecz jasna, jedną najważniejszą, priorytetową, obowiązującą od lat zasadę normującą procedurę dotyczącą opieki nad kotami chorymi, niesamodzielnymi, kalekimi. Te koty bez względu na wiek i stan zdrowia zawsze mają zielone światło. Kiedyś lata temu, kiedy Kocia Mama nie była ani tak duża, ani znana, wolontariuszki z lekką obawą śledziły moje poczynania związane z ratowaniem chorych i starych. Często trafiały do nas niechciane, nietrafione z wadami genetycznymi prezenty, szczególnie z pseudohodowli, spadki po śmierci rodziców czy dziadków, takie przerażone, samotne koty, które były dla rodziny tylko kłopotem.
Nigdy nie bałam się takim pomagać, nigdy nie wahałam się z ich przyjęciem. Uważam bowiem, że samo życie i okoliczności dość już wyrządziły tym kotom krzywdy i ktoś powinien zadbać by ich przyszłość była wolna od bólu, strachu, niepewności i samotności.
Jakoś w połowie lata trafiła do nas trójka kociaków w dramatycznym stanie. Koci katar i robaczyca to mieszanka, która dość ostro zaburza zdrowie dorosłego osobnika, a cóż dopiero malutkiego kilkutygodniowego kociaka. Z trójki, mimo starań lekarzy, udało się ocalić jednego kocurka, Krawata.
Po operacji usunięcia gałki ocznej, nastąpił nawrót kociego kataru i tak naprawdę do pełni zdrowia wrócił dopiero po adopcji. Tak, jest to radość dla mnie przeogromna, że stawiła się po kocurka fajna, szalenie świadoma dziewczyna. Nie chciała zdrowego kota, szukała przyjaciela, który miał za sobą smutną historię, takiego któremu mogłaby wynagrodzić dramatyczne doświadczenia.
Nieistotny dla niej był kolor futra, długość sierści czy wygląd. Miała być to, mówiąc w przenośni, „ostatnia bida” taka, której nikt nie zechce.
Tradycyjnie osobiście podpisałam umowę, wyjaśniłam jak wygląda dalsza komunikacja z Fundacją, ale po kota Maja pojechała już sama do domu tymczasowego, w którym Krawat przebywał na rekonwalescencji.
To była pierwsza w historii Kociej Mamy adopcja zaoczna, można by powiedzieć w ciemno i jak ulał pasuje w tym wypadku przysłowie „adoptuje kota w worku!”
Minęło kilka tygodni od tej adopcji, od naszego spotkania i pogaduch, rzecz jasna, o kotach. Krawat otrzymał drugie imię Ziomek i w nowym otoczeniu zaaklimatyzował się rewelacyjnie.
Często zastanawiam się jak to dziwnie się dzieje na tym świecie, że niektórzy wzbraniają się przed przyjęciem zdrowych, pełnosprawnych kotów z obawy o ich późniejszą adopcję, a jak w sumie z ogromną łatwością znajduję cudowne domy dla swoich „wybrakowanych” mruczków.